Weta Workshop: czyli moja przygoda z Nową Zelandią i kilka słów o spełnianiu niespełnialnych marzeń

 (INTRO) Artykuł z serii “Odgrzewane kotlety”. Pierwotnie miał on swoją premierę na moim poprzednim blogu (który już nie istnieje) e-charakteryzator.com i był opublikowany 12 października 2017 roku. Dzisiaj tj. 11 maja 2020 r. miałam napisać nowy artykuł odnośnie konkurencji w naszym zawodzie, ale okazał się, to zbyt obszerny temat, któremu muszę poświęcić więcej czasu. A zatem, tymczasem przed Tobą “Odgrzewany kotlet” 🙂

Jeżeli spróbujesz przekonać mnie, że niektórych marzeń – tych najbardziej abstrakcyjnych, nie da się spełnić, to powiem Ci, abyś popukała się w głowę… Moje marzenie o podróży do Nowej Zelandii „dręczyło” mnie co najmniej od 2010 roku,  jak nie dłużej. Nie dosyć, że udało mi się je spełnić i zdobyć ten cudowny i tajemniczy kawałek ziemi, to na dodatek odczułam namacalnie magię pracy Weta Workshop, która ma tam swoją siedzibę.

Dzisiaj trochę prywaty. Dawno, dawno temu, a dokładniej w 2015 roku, miałam to szczęście, by znaleźć się w Nowej Zelandii. Każdy ma swoje marzenia. Moim od dawna było zwiedzenie tego kraju, a przy okazji zgłębienie (na ile to możliwe) pracy Weta Workshop i podziwianie ich arcydzieł na własne oczy.

Weta Workshop? Co to takiego?

Jest to firma, która jest odpowiedzialna za wszelkie efekty specjalne, pojawiające się w całej trylogii „Władcy Pierścieni” czy w „Hobbicie”. Pełna lista produkcji TUTAJ.

Pracują tam najznakomitsi artyści. Około 90% osób zatrudnionych w Weta Workshop to Kiwi People czyli rodowici Nowozelandczycy. Niechętnie zatrudniane są osoby spoza kraju, co sprawia, że szanse na dostanie się do pracy w Weta Workshop są nikłe.

Z wizytą w Weta Workshop

W stolicy Nowej Zelandii czyli w Wellington, mieści się główna siedziba Weta Workshop. Jest tam możliwość zwiedzania części ich pracowni. Oprowadzającym jest jeden z artystów pracujący w dziale prostetyków. Na samym wejściu otrzymujemy informację o zakazie fotografowania czegokolwiek w środku. No cóż, fotorelacją Was nie uraczę.

Gęsia skórka już na samym wejściu…

Odlewy twarzy Elijah Wood i Martina Freeman’a, repliki broni z filmu „Chappie”, kostium Legolasa… Wszystko na wyciągnięcie ręki. Nasz przewodnik raczył nas barwnymi historiami z planów filmowych oraz z samego procesu wykonywanych prac. Wychodząc stamtąd oczywiście miałam niedosyt. Było to tylko muśnięcie „życia Weta Workshop”. Z jednej strony tak bardzo nieosiągalny cel, a z drugiej – tak! Udało mi się! Dotarłam tam, dokąd chciałam, aż nasuwa się na usta veni, vidi, vici 😉

Niesamowite, jak bardzo moja kreatywność nagle się rozbudziła, i to zaraz po wyjściu z ich pracowni. Zaczęłam snuć plany, w jakich kierunkach chcę się rozwijać zawodowo, co jeszcze chcę osiągnąć. Każdemu raz na jakiś czas przydaje się taki kopniak motywacyjny do działania.

Ślady Weta Workshop w całej Nowej Zelandii

Wellington nie jest jedynym miejscem, w którym można natknąć się na ślady Weta Workshop w Nowej Zelandii. Są one dosłownie wszędzie, na obu wyspach. W wielu miejscach stoją figury przedstawiające postaci z „Władcy Pierścieni”. Warto jednak pamiętać, że WW to coś więcej niż tylko ten film. Wraz z moją przyjaciółką miałyśmy szczęście odwiedzać Nową Zelandię w okresie, gdy powstawała wystawa Gallipoli: The scale of our war – upamiętniająca jedną z większych bitew podczas I Wojny Światowej (o której ciężko się przyznać, ale nie miałyśmy pojęcia).

Z pewnością sama wystawa tak by nas nie zaciekawiła, gdyby nie fakt, że w jej przygotowaniu uczestniczyła Weta Workshop. Na potrzeby wystawy zostały stworzone postacie ogromnych rozmiarów, które odgrywały scenki rodzajowe z okresu bitwy. Czytając to, myślisz sobie pewnie, że w tym nadal nie ma nic wyjątkowego. Ale wykonane figury  sięgały 5 metrów wysokości!!! (czyli, tak jakby postawić 3 Hanie, jedną na drugą) Prace te zostały wykonane z pioruńską precyzją. Każda jedna wyglądała jak żywy wielkolud! Mnogość detali i kunszt pracy zapierał dech w piersiach. Brud za paznokciami, gnijące rany, skóra schodząca z uszu od poparzenia słonecznego, przebarwienia na tkaninach od potu… TUTAJ obejrzyj koniecznie proces ich powstawania

Prolog

Minęło 5 lat od podróży do Nowej Zelandii, a ja oglądając te zdjęcia nadal mam ciarki. Czasami nadal nie dowierzam, że udało mi się spełnić to marzenie. Tak bardzo abstrakcyjne. Marzenie, aby polecieć na drugi koniec świata i spędzić tam 2,5 miesiąca… Co zobaczyłam to moje, ale jednak NZ trochę za daleko od bliskich, aby tam zostać na całe życie 😉

Żadne tabliczki "Do not touch" nie były w stanie mnie powstrzymać

Obserwujesz już?

One Response

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *